Sylwia Kubik to pisarka z Powiśla, zakochana w miejscowych zabytkach i krajobrazach, wielbicielka lokalnych smaków i zapachów. W tym uroczym zakątku Polski rozgrywa się akcja jej trzech powieści – debiutanckiej Pod naszym niebem oraz stanowiącej jej kontynuację Miłości pod naszym niebem i Naszego nieba. Inspirowane krajobrazami, historią i kulturowym klimatem tego regionu, spotkały się z życzliwym przyjęciem recenzentów oraz dużym i nadal rosnącym zainteresowaniem czytelników. Kolejna część powiślańskiej sagi, Nasze niebo, niedawno miała swoją premierę!
Magdalena Kędzierska-Zaporowska: Witaj, Sylwio… Pozwolisz, że będę się do Ciebie zwracać po imieniu, bo tak na co dzień zawracamy się do siebie, współpracując przy redakcji kolejnych Twoich książek – Pod naszym niebem, Miłości pod naszym niebem i najnowszej – Nasze niebo.
Sylwia Kubik: Potwierdzam. Magda lubi namieszać w moich książkach, ale ponieważ świetnie się rozumiemy i mamy podobny smak, wychodzą z tego całkiem nieźle doprawione powieści.
MKZ: I właśnie tę naszą wydawniczą kuchnię chcemy dziś Państwu pokazać, choć nie tylko. Zajrzyjmy do tej prawdziwej kuchni Sylwii Kubik, w której królują smaki i zapachy Powiśla. Zresztą fakt, że to właśnie wątki kuchenne Twoi czytelnicy szczególnie pokochali, był dla mnie jako redaktorki najbardziej zaskakujący, bo przecież poruszasz w swoich książkach mnóstwo bardzo poważnych tematów, takich jak np. walka o życie wcześniaka, bo sama jesteś mamą Gabrysi urodzonej w 26. tygodniu ciąży.
SK: Gabrysia też skradła serca czytelników, bo nadała moim powieściom dużo autentyczności i ciepła. I dokładnie taką samą funkcję spełnia w książkach kuchnia. Każdy z nas kojarzy dom z jedzeniem, z zapachami obiadu, ze wspólnymi posiłkami. Jedzenie spaja domowników i w moich książkach też tak jest. Czytając opowieść o życiu bohaterów, w wyobraźni odczuwamy smaki i zapachy ich domów, co pozwala nam poczuć się w tych powieściowych rodzinach jak u siebie.
MKZ: To, co opisujesz w książce, bardzo mocno łączy się z Twoimi kulinarnymi wspomnieniami. Kuchnia Powiśla musi w jakiś sposób odzwierciedlać niełatwą historię tego miejsca, którą również w książkach przedstawiasz. Jakie są twoje kulinarne wspomnienia domu?
SK: Powiśle to teren między Warmią i Żuławami, najbardziej znany z zamku w Malborku, choć niesłusznie. To przepiękne okolice, z mnóstwem zabytków, w tym z zamkami w Sztumie i Kwidzynie, z licznymi pałacykami i dworkami, pozostałymi po niemieckich właścicielach, którzy po wojnie musieli opuścić te tereny. Wraz z nimi częściowo zniknęła ich kuchnia, a w jej miejsce przyszła kuchnia osób napływowych. A ponieważ przybyli z różnych terenów, jest to kuchnia bardzo wymieszana. W moim domu ścierały się kuchnia niemiecka pozostała po rodzinie mojej mamy, z kuchnią rodzinną mojego ojca. To, co zostało przede wszystkim, to ziemniaki pod każdą postacią. Placki ziemniaczane, kluski ziemniaczane na sto sposobów – rzucane z deski, szagówki, kopytka, szarpane. Do tego potrawy mączne, no i zupa brukwiowa, bo brukiew była powszechnie dostępna, szybko rosła i było jej dużo. Po Niemcach zostały nam jeszcze sosy – gęste, zawiesiste, które towarzyszyły tym wszystkich kluskom i pyzom. Była to kuchnia biedna, tania, ale pyszna. Wystarczyło te wszystkie potrawy urozmaicić odrobiną ziół, cebuli i czosnku i nawet z najprostszych składników przygotować bardzo smaczne dania. Mój tata zaś, przesiedlony na te tereny, wniósł do rodziny kapustę – też na tysiąc sposobów, bo i kapuśniak, i bigos, i kapustę zasmażaną.
MKZ: Czy Twoja kuchnia jest taka sama? Zioła na pewno odgrywają w niej ważną rolę.
SK: Moja kuchnia domowa jest już nieco inna, choć ziół faktycznie jest w niej sporo. Mamy więcej możliwości. Wprowadziłam więcej warzyw, kasz i ryżu. W moim rodzinnym domu ryż pojawiał się wyłącznie w gołąbkach, a ja wykorzystuję go do różnych innych potraw.
MKZ: Bohaterki twoich książek bardzo dużo pieką – i chleba, i ciast. Czy to też tradycja domowa?
SK: U mnie w domu nie piekło się chleba, więc to akurat mój wkład w rodzinną kuchnię. Lubię eksperymentować – piekę chleb na słoninie, na liściach chrzanu, na ziołach takich jak bazylia, tymianek czy oregano. Tym bardzo chciałam się podzielić z czytelniczkami.
MKZ: Nie zdradzimy tajemnicy, mówiąc, że córki powieściowej Karoliny - Gabrysia i Anielka - mają wiele z Twoich córek. W powieści i one próbują swoich sił w kuchni, na przykład Anielka przeciera pracowicie dżem malinowy, a Gabrysia chętnie uczestniczy w pieczeniu ciastek. Czy w prawdziwym życiu także zaszczepiasz pasję kulinarną w swoich córkach?
SK: Zaczynamy od podstaw, czyli od zrywania tych wszystkich owoców i pomocy w ich przerabianiu. W ten sposób w gotowanie wdrażała mnie również moja mama. To ta najgorsza, brudna robota, ale właśnie przy jej okazji dzieci mają szansę podejrzeć, co dalej dzieje się z tym, co zrobią. Pytają, co pójdzie na sok, co na dżem. Moja starsza córka wymyśliła sobie, że będzie wegetarianką, więc musi sobie organizować jakieś własne potrawy, ale jest do tego przygotowywana od najmłodszych lat. Zaczynała od krojenia pieczarek tępym nożem. Teraz młodsza Gabrysia, myśląc, że takie pomaganie w kuchni to niezła zabawa, też prosi o nożyk. I tak powolutku, powolutku wychowuję sobie pomoc.
MKZ: W książce nie brak także słodkości. Podczas redakcji książki miałyśmy spór, bo dla mnie, Ślązaczki, ciasto drożdżowe, czyli kołocz, to rarytas, a dla twoich bohaterek drożdżówka to najpospolitszy z deserów. Co w takim razie na Powiślu jest ciastem „na bogato”?
SK: Drożdżówka to przecież tanie i szybkie ciasto! Zagnieciesz, położysz śliwki czy kruszonkę i do pieca. Inaczej jest z orzechowcem czy miodownikiem, które wymagają i droższych składników, i więcej pracy.
MKZ: To nie był nasz jedyny spór. Dyskutowałyśmy też o sposobie jedzenia placków ziemniaczanych, które Twoi bohaterowie jedzą ze śmietaną i cukrem…
SK: W moim życiu różnie z tym bywało, bo podstawą były jednak takie placki smażone z cebulą, ale jako deser placki ze śmietaną i cukrem… Coś pysznego! Choć moje czytelniczki mówią, że jedzą placki z keczupem…To już jest nie do wyobrażenia.
MKZ: Przy okazji dyskusji o kulinariach w powieści, otworzyłyśmy drzwi także do naszej redakcyjnej kuchni. Jedna z pisarek powiedziała kiedyś, że proces redakcji jest dla autora trudny, bo to tak jakby ci ktoś obcy wszedł do domu, zaczął mieszać w garnkach i doprawiać twoją powieść po swojemu. Czy też tak się czułaś? Czy dla Ciebie to to było ciężkie przeżycie?
SK: Przystępując do procesu wydawniczego, nie miałam żadnych wyobrażeń. Liczyłam się z tym, że może zostanie zrobiona jakaś korekta, ale nic więcej, bo byłam przekonana, że moje dzieło jest już genialne. Po czym dostałam od redaktorki długaśny list z propozycjami poprawek. Na początku byłam tym poirytowana, zamknęłam tego mejla i pomyślałam, że oszalała. Ale gdy później tak sobie na spokojnie usiadłam, pomyślałam, to powoli zaczęłam się przekonywać do kolejnych pomysłów. I doszłam do wniosku, że w wielu sprawach miałaś rację. Ale były też wątki, które chciałaś skrócić lub wyciąć, a ja się na nie uparłam. I słusznie, bo okazało się, że właśnie te fragmenty czytelnicy pokochali. W pierwszej części chciałaś mi wyrzucić hit tej powieści, czyli dżem truskawkowy z miętą! No i na przykład zrobić głównej bohaterce kawę z ekspresu, podczas gdy ona pije tylko sypaną… Nawet nie wiecie, ile można dyskutować na temat kawy. A to przecież nie jest bez znaczenia, kto jaką pije!
MKZ: Ale przyznasz, że jestem redaktorką, który słucha Autora… Zauważ, że w drugiej części już żadnej potrawy nie wycięłam i żadnej nie zmieniłam. A byłam okropnie głodna, redagując tę książkę, bo opisałaś i pączki, eklerki, chleby, placki ziemniaczane… Choć zauważam u Ciebie pewien proces „wegetarianizacji…” Może pod wpływem córki w drugiej powieści Twoi bohaterowie skupiają się na tym, co daje ziemia, już mniej smażą mięs na grillu…
SK: Latem wykorzystuje się w kuchni, to co akurat jest dostępne. Choć w wakacje, szczególnie w niedzielę, gdy gotuje mój mąż, często pojawiają się potrawy z grilla. Może dlatego w książce jest ich mniej, bo pisałam ją już w sezonie grillowym i odczuwałam pewien przesyt… Ale za to w trzeciej części… Czeka nas jesień i zima, w tym Boże Narodzenie. Wtedy to się dopiero będzie w kuchni działo! Wyobraźcie sobie… A że z moją redaktorką raczej sobie w kuchni pomagamy i mamy podobny smak, każda dodaje coś od siebie i wychodzi z tego pyszna potrawa jednogarnkowa…
MKZ: Nasze niebo to już niebo w gębie… My już w tej kuchni dwa lata razem gotujemy, każdy wie, co ma zrobić, więc trzecia część poszła chyba najsprawniej i myślę też, że jest już naprawdę najbardziej wysmakowana, bo te wszystkie smaki znakomicie się zrównoważyły. Zresztą teraz do tego gara dorzucają coś także czytelnicy i inny pracownicy wydawnictwa, bo wszyscy czekają na to, co się wydarzy u Twoich bohaterów. A jesteśmy wydawnictwem katolickim, więc od bohaterów jednak wiele wymagamy, mimo że akurat w naszej serii „Opowieści z wiary” wydajemy świeckie powieści obyczajowe. Bohaterowie książek z tej serii mają, jak to w powieściach obyczajowych, bardzo pogmatwane losy, ale właśnie dzięki wierze potrafią sobie z nimi mądrze poradzić…
SK: Moja pierwsza powieść nie powstała z myślą o wydawnictwie katolickim, ale podświadomie, ponieważ jestem osobą wierzącą, wplotłam w nią bardzo dużo bliskich mi wartości. Gdy książka nie zyskiwała uznania kolejnych wydawnictw, zaprzyjaźniona ze mną siostra Dorota Zych podpowiedziała, że być może właśnie dlatego, że jest w niej tyle treści związanych z wiarą, taką codzienną, zwyczajną. Siostra Dorota od początku wierzyła, że moja twórczość znajdzie w końcu wydawcę ze względu na tę unikatowość, ale i uniwersalność. I miała rację. Na moją propozycję odpowiedziało Wydawnictwo eSPe, oferując mi wydanie w normalnym trybie, a nie tak jak większość wydawnictw – w formie współfinansowania.
MKZ: A gdybyś miała podpowiedzieć innym debiutantom – już nie jako debiutantka, ale pisarka, która opublikowała trzy powieści, co byś im poradziła? Czy warto ufać sugestiom redakcji, wydawnictwa?
SK: Po pierwsze, zawsze trzeba wiedzieć, do jakiego wydawnictwa wysyła się swoją propozycję. Każde ma swój profil i warto to wziąć pod uwagę, a nie rozsyłać, gdzie się da. Po drugie, na pewno nie warto godzić się na współfinansowanie. Jeśli Wasza książka jest wartościowa, za pewnością jakieś wydawnictwo się nią zainteresuje, czasem tylko trzeba dłużej poczekać. A gdy już wydawca się znajdzie i redaktor wyśle Wam długą listę sugerowanych poprawek, to po pierwszym buncie i oburzeniu, dokładnie je przeczytajcie i przemyślcie. Trzeba wziąć pod uwagę, że redaktor ma lata praktyki i pomoże wam dopracować warsztat. Wskaże wątki, które są zbyt długie, w innych zaproponuje rozwinięcie, a na pewno zadba o to, żeby książka była poprawnie skonstruowana. Oczywiście nie na wszystko warto się zgadzać, ale nie można wszystkiego z góry odrzucać. Warto rozmawiać i wypracować porozumienie. Warto też zadawać pytanie „dlaczego?”. Mnie wydawało się na przykład, że wprowadzenie do rozdziałów powinno być krótkie i od razu powinno powinien następować dialog. Zasugerowałaś mi wtedy, że narracja jest ważna, że podnosi poziom powieści. Czytelnik musi móc sobie móc wyobrazić świat, w którym dzieje się fabuła. Nie chodzi o opisy przyrody na trzy strony jak w Nad Niemnem, ale o jakąś scenografie też warto zadbać. Przy drugiej części już lepiej wiedziałam, jak to wyważyć. A przy trzeciej wyszło już naturalnie.
MKZ: To prawda. Jesteś polonistką, więc po prostu dobrze piszesz. W pracy redakcyjnej nie chodzi o wytykanie błędów, ale właśnie o warsztat pisarski. Tego też trzeba się nauczyć, a w Polsce wciąż mało jest miejsc, gdzie można to zrobić. Dlatego w procesie wydawniczym przechodzimy z debiutantami taki przyśpieszony kurs, można powiedzieć, że rozpoznanie bojem. Stąd mój apel do debiutantów, by okazali nieco zrozumienia wydawcom – my naprawdę czytamy propozycje wydawnicze, których dostajemy sporo, ale staramy się spośród nich wyławiać książki, które mają w sobie potencjał. A niestety nie wszystkie są takie jak powieści Sylwii, która ma nam coś ważnego do opowiedzenia o świecie. I która potrafi pięknie posługiwać się barwną polszczyzną, odpowiednio dobierając język do postaci, bo to też nie jest częsta umiejętność.
SK: Jeszcze raz podkreślę, że warto dobrze zastanowić się nad wyborem wydawnictwa. Moja książka sprawdziła się w wydawnictwie katolickim, dlatego, że jest w niej dużo takiej wiary codziennej, nienachalnej. Czytają ją osoby wierzące, ale też niewierzące, bo każdy z nas w pewnych tradycjach czy rytuałach, ale także w różnych dylematach, odnajduje coś, co zna z własnego życia. Ale do jakiegokolwiek wydawnictwa się skierujecie, moim zdaniem nie można czytelnikowi wprost narzucać światopoglądu, lecz umiejętnie przedstawić go w fabule, w życiu bohaterów. Czytelnik może się z bohaterami zgadzać, ale nie musi. Nie powinien być jednak pouczany. Może się na przykład zachwycić czyjąś postawą lub zainspirować, albo wręcz przeciwnie.
MKZ: Powieść obyczajowa to nie jest ten gatunek, w którym kaznodziejstwo czy propaganda w jakiekolwiek sprawie by się sprawdziły. W naszej serii skupiamy się na tym, żeby postawy chrześcijańskie były przede wszystkim widoczne w życiu bohaterów, w tym, jak oni zachowują się na co dzień. Zapewniam, że nasi bohaterowie nie wchodzą do sklepu i nie przeprowadzają akcji ewangelizacyjnej, choć kto wie… Może ktoś napisze dla nas powieść, w której pojawi się taka pełnokrwista, wiarygodna i porywająca postać…?
SK: Powieść obyczajowa ma wzruszać, poruszać, bawić. Pouczać przy okazji. Czy to przekonało Cię do mojej książki? Przecież, jak sama mówisz, dostajecie mnóstwo propozycji wydawniczych…
MKZ: W takiej powieści bardzo widać autora. Twoje książki są takie jak Ty. Pełne ciepła, radości, ale i doświadczenia życiowego, które masz. Sama mówisz, że nie da się napisać dobrej książki, jeśli się niczego nie przeżyło. Ty w swojej książce mocno się odsłoniłaś i przemyciłaś wiele wątków autobiograficznych, które jednak zostały wplecione w fikcyjną opowieść. Bohaterowie wydali mi się autentyczni. Zobaczyłam w tej książce prawdziwą historię. To oczywiście jest pewna pułapka, bo gdy autor opisze swoje życie w pierwszej książce, to może mu zabraknąć tematów na kolejne… Ale na szczęście w Twoim wypadku jest inaczej. Po tym poznajemy pisarza, że potrafi napisać druga, trzecią książkę… A Ty już napisałaś trzy całkiem niezłe. Wymyśliłaś wielu barwnych bohaterów, którzy żyją własnym życiem. Poza tym Powiśle jako miejsce akcji… Nie wiem, czy jakaś inna książka poza Krzyżakami się tam rozgrywa…
SK: To prawda. Fabuła wielu powieści obyczajowych związana z jest z Warszawą, Krakowem, górami, morzem…
MKZ: A Powiśle to ciekawe miejsce. Przecież ma ciekawą historię, którą Ty wspaniale wplotłaś w losy bohaterów. Ten wątek historyczny – chociażby relacji polsko-niemieckich może być dla wielu czytelników pouczający. Na Śląsku, skąd pochodzę, ta historia to także część rodzinnych opowieści, ale myślę, że wielu ludzi z innych części Polski wciąż nie rozumie zawiłości losów ziem, które z dnia na dzień musiały zmienić właścicieli. Uchylę rąbka tajemnicy, że pod tym względem szczególnie ciekawa będzie trzecia część.
SK: Taki był też mój cel – pokazać historię w inny sposób. Nie jako wykład akademicki, ale na przykładzie losów, nieraz tragicznych, różnych ludzi. W książce wspominam chociażby o przybyciu Armii Czerwonej na te tereny, co na zawsze i nieraz brutalnie zmieniło losy wielu ludzi.
MKZ: Potwierdzasz moją teorię, że powieść obyczajowa to nie jest gorsza siostra prozy narracyjnej. Ona po prostu skierowana jest do innego czytelnika, ale cele może mieć podobne. Ma poruszać, ma poszerzać horyzonty… A przy okazji dawać ukojenie, pozwalać się zrelaksować. Powieść obyczajowa trafi do większej liczby czytelników niż gatunki uznawane za ambitniejsze, dlatego trzeba się szczególnie starać, by te książki coś jednak wnosiły w ich życie. To cenię w książkach Sylwii, że nie wchodzi w taki prosty schemat „ona kocha ją, a ona jego, a potem się pokłócili i pogodzili”.
SK: Bohaterem moich książek jest społeczność i historie indywidualne toczą się na tle właśnie życia wsi. Chciałam pokazać, że na wsi też można żyć ciekawie, że ludzie mają tu własne problemy, że wcale nie jest tak cicho i spokojnie, jak to sobie niektórzy wyobrażają, ale jednak jest inaczej niż w mieście. To dlatego nie pokazuję mojej Brzozówki oczami kogoś, kto do niej przyjeżdża, ale oczami jej mieszkańców, którzy to przybyszów uczą, jak żyć na wsi. Wieś to nie tylko sielskie widoki. To prawdziwe życie.