Opublikowana w serii „Opowieści z Wiary” powieść „Obecność. Odczytując znaki” to debiut powieściopisarski Anny Halasz. Ale autorka ma już na swoim koncie scenariusze i adaptacje sceniczne dla amatorskich zespołów teatralnych, jest też współautorką cyklu podręczników do nauki języka polskiego.
Magdalena Kędzierska-Zaporowska: "Obecność" to to dosyć zaskakująca propozycja w serii „Opowieści z wiary”, w której do tej pory publikowaliśmy głównie powieści obyczajowe. Pani proponuje coś innego – prozę narracyjną o nieoczywistej konstrukcji. Czy mogłaby Pani naszym czytelnikom opowiedzieć, jak doszło do powstania tej książki i z jakiej literatury czerpała Pani do niej inspirację?
Anna Halasz: Myślę, że dopasowanie mojej książki do jakiejkolwiek szuflady literackiej sprawi mi nie lada trudność. Napisanie powieści koniecznie w nurcie katolickim nie było moim nadrzędnym celem, ale na pewno nie chciałabym napisać czegoś, co byłoby przeciwko chrześcijańskiej wizji świata. Dla mnie w literaturze najważniejsze są prawda o świecie i odkrywanie tajemnicy związanej z życiem człowieka – z tym, co nas spotyka, jak się w świecie jako konkretni ludzie odnajdujemy.
Ta nieoczywista konstrukcja też nie była zabiegiem celowym. Wszystkie opowiadania, które weszły w skład "Obecności", powstały znacznie wcześniej, zresztą były pisane w różnym czasie i bardzo odmiennych okolicznościach. Niestety na rynku wydawniczym nie ma zainteresowania takim gatunkiem. Ponieważ chciałam je opublikować, wymyśliłam taki chwyt literacki, aby wykorzystując opowiadania, stworzyć większą całość. Zresztą dopiero trzecie podejście było udane. Przy drugim zupełnie nieświadomie o mało nie popełniłam plagiatu, bo okazało się, że wymyślona przeze mnie historia była bardzo podobna do fabuły pewnego filmu. Na szczęście przyszedł mi do głowy inny pomysł.
MKZ: Na czym ten pomysł polegał?
AH: Myślę, że jednym z najważniejszych pytań człowieka jest pytanie o naszą relację z Bogiem, inaczej mówiąc, o to, w jaki sposób Pan Bóg jest obecny w naszym życiu. We współczesnym świecie łatwo tej obecności nie zauważyć, a przecież ona jest i mocno wpływa na nasze życie. Wszystkie opowiadania są wynikiem moich obserwacji tego, czego ja sama doświadczam lub czego doświadczają inni ludzie, a jednym z tych doświadczeń jest właśnie doświadczenie odczytywania znaków Bożej obecności. W ten sposób znalazłam motyw przewodni, który stał się zresztą tytułem. Za wszelką cenę chciałam uniknąć moralizatorstwa i upraszczania rzeczywistości, co niestety zdarza się w różnych publikacjach nazywanych katolickimi. Odpowiedź na pytanie o Bożą obecność oczywiście jest prosta, trzeba ją jednak samemu odkryć. To już dużo trudniejsze. Nie chciałam stawiać czytelnika w roli ucznia w klasie, który otrzymuje ode mnie bezdyskusyjny komunikat: „świat wygląda właśnie tak”, nawet jeśli jestem przekonana, że mam rację. Każdy z nas w tę Bożą obecność uwierzyć musi „na własne ryzyko”.
To jest doświadczenie bardzo mi bliskie, ponieważ od dziecka słyszałam na temat Bożej obecności proste wyjaśnienia, że „tak jest”, i po prostu przyjmowałam to za pewnik. Dopiero jako dojrzała kobieta, w wyniku różnych życiowych okoliczności, doszłam do głębi mojej relacji z Bożą obecnością. Ponieważ wiem, że każdy musi tę relację sam poznać i sam zbudować – te dwie rzeczy robi się jednocześnie – powieść nie kończy się wyjaśnieniem, co myśli, co sądzi i co postanawia główny bohater, lecz kolejnym opowiadaniem. W tym opowiadaniu zawarłam pewne sygnały, jak rozumiem obecność Boga i na czym moim zdaniem ona polega, ale te sygnały są bardzo delikatne. Nie chciałam niczego określić do końca, jedynie wskazać jakiś kierunek.
Jako czytelniczkę nie ciekawią mnie książki, w których główna bohaterka przeżywa jakąś sytuację, która daje jej jednoznaczny sygnał, że Bóg ją kocha, zaraz ją uratuje i rozwiąże wszystkie jej problemy, a ona podnosi do góry ręce i woła, że oto znalazła szczęście. Wiem, że tak w życiu bywa, mam nawet osobiste doświadczenie tego, że odwołanie się do Boga pomaga znaleźć rozwiązanie w trudnej sytuacji. Oparta na takim prostym schemacie powieść nie spełnia jednak tej funkcji, jaką powinna spełniać literatura, a więc nie daje przestrzeni do odnajdywania własnych odpowiedzi. Takie książki szybko się czyta, ale one w nas niewiele zmieniają.
Książki, w których pewne rzeczy wyłożone są wprost, są na pewno ciekawe dla osób bardzo religijnych, które potrzebują tylko potwierdzenia swoich przekonań. Jednak osobom wciąż poszukującym odpowiedzi na pytanie, kim jest dla nich Bóg, nie zapewniają przestrzeni do odkrywania tej relacji. Problem bowiem polega na tym, że nie można oprzeć się na cudzej relacji z Bogiem, trzeba zbudować własną. Dla osoby niewierzącej religijna otoczka może być niezrozumiała, a nawet irytująca, bo wyraża entuzjazm z powodu nie wiadomo czego. Istnieje spore ryzyko, że taki przekaz zostanie odebrany jako coś sztucznego, a wręcz infantylnego czy naiwnego. Odbiór takiej opowieści może być też szczególnie trudny dla osób powściągliwych, skrywających emocje. Myślę, że dla przeciętnego czytelnika powieść religijna napisana w takim stylu może być po prostu niestrawna.
MKZ: A jaka powieść jest „strawna” dla Pani jako czytelniczki?
AH: Może nie powinnam się do tego publicznie przyznawać, ale jestem polonistką, która nie czyta wszystkiego. Czytam dosyć powoli, zresztą mam duży problem z odnalezieniem lektury, która by mnie pociągała. Może nie mam szczęścia i wyczucia, bo ostatnio trafiam głównie na książki dobrze napisane, ale obce mojemu postrzeganiu świata. Z tych książek nie wypływa nic poza opisem rzeczywistości, która jest wypełniona złem. Mam wrażenie, że precyzja i językowa wykwintność w opisywaniu różnych przejawów zła jest swoistym sposobem na wypełnianie tekstu. Myślę, że mimo tej sprawności literackiej, która robi wrażenie na czytelniku, jest to zabieg, który do niczego nie prowadzi. Historie opisywane we współczesnych powieściach są zajmujące, ale jednocześnie sprawiają wrażenie „ubabranych” we wszelkich obrzydliwościach świata. Mnie nie służy taka literatura.
Gdy byłam młodą dziewczyną, fascynowały mnie horrory, mimo że jednocześnie ten świat mnie przerażał. Miałam wrażenie, że to wszystko, co widzę na ekranie, przenika mnie. Dziś zrezygnowałam z tej masochistycznej praktyki, ale to doświadczenie pamiętam i odnajduję je w sobie właśnie podczas czytania takich książek. Myślę, że zło, w którym się człowiek zanurza, czytając, szczególnie mocno na nas oddziałuje. Dobrze napisana książka po prostu wciąga czytelnika w swój świat.
Z kolei powieści, w których świat jest także dobry i piękny, niestety bywają nieinteresujące literacko. Szukam w literaturze przestrzeni dla dobra i tajemnicy. Gdybym miała wskazać autora, który jakoś odpowiada na te moje potrzeby, chyba wybrałabym Michaela O’Briena i jego opowieści o ojcu Eliaszu. Człowiek, który kończy czytać te książki, dobrze wie, że żyje na granicy katastrofy, ale mimo wszystko widzi światełko w tunelu i wciąż ma poczucie, że nie jest skazany na te wszystkie obrzydliwości. Taki sposób pisania „dający nadzieję” najbardziej mi odpowiada. Bliski mi jest też Gustaw Herling-Grudziński i jego opowiadania.
MKZ: Ja cały czas się zastanawiałam, co mi przypominają niektóre Pani opowiadania… Rzeczywiście, jest w nich coś z "Wieży"…
AH: Tak… Te opowiadania dają przestrzeń do znajdowania nieoczywistych odpowiedzi. One nie są wolne od brudu i cierpienia, ale jednak nie zostawiają człowieka w poczuciu beznadziei. Co nie oznacza, że na końcu przychodzi dobra wróżka, anioł czy święty, który rozwiązuje wszystkie problemy i przywraca światu ład. Nic takiego się nie dzieje, a mimo to teksty zostawiają czytelnika w przekonaniu, że w tym świecie można poszukiwać źródła jakiegoś dobra, bo jest duża szansa na to, że się je znajdzie.
MKZ: Rynek wydawniczy wymusza na nas kategoryzowanie literatury, żeby precyzyjniej kierować ofertę do nisz czytelniczych. Pracując w wydawnictwie katolickim, cały czas zastanawiam się, czy w ogóle możliwe jest, żeby wydana kiedyś przez nas książka otrzymała jakąś prestiżową nagrodę literacką w świecie niekatolickim. Mam bowiem wątpliwości, czy którakolwiek z kapituł odważy się przyjąć kandydaturę książki z szyldem „literatura chrześcijańska”.
AH: Klimatu sprzyjającego w ogóle kulturze hołdującej wartościom na pewno nie ma, a chrześcijańskiej czy katolickiej przypięto łatkę rzeczy śmiesznych i naiwnych. Do tych złych skojarzeń przyłożyli rękę także niektórzy twórcy, wychodzący z założenia, że wielkie idee obronią się same, więc można po macoszemu potraktować stronę artystyczną, warsztatową. Nie bez kozery pojawiło się pojęcie katolipy, choć często to jednak uprzedzenia.
Doświadczam tego typu uprzedzeń, działając w Stowarzyszeniu, które organizuje masowe imprezy, w tym także widowiska i sztuki teatralne w kościele. Gdy na początku naszej działalności wysyłałam znajomym zaproszenia na spektakl oparty na motywach pasyjnych, to właściwie wszyscy zaproszeni traktowali to jako informację o „wielkopostnych jasełkach”. Jeśli coś jest wystawiane w kościele, to będzie o paciorku, aniołkach, świętych i w marnym wykonaniu. Często nikt na te zaproszenia nie odpowiadał. Gdy jednak wreszcie się zjawiali, otwierali szeroko oczy ze zdumienia, bo proponowaliśmy im prawdziwy teatr niezależnie od pokazywania prawdy ewangelicznej. Organizujemy zresztą przegląd teatralny, który nie ma w nazwie określenia „chrześcijański”, jedynie w regulaminie zapisaliśmy, że nie wpuszczamy na scenę niczego, co jest przeciwne wartościom ewangelicznym, bo spektakle wystawiane są w kościele. I mimo, że w przeglądzie uczestniczy wiele naprawdę porządnych przedstawień, przez długi czas impreza traktowana była również jako „jasełkowa”. Na szczęście po pięciu latach przekonywania, że chodzi nam o coś zupełnie innego, wyrobiliśmy sobie markę i przyjeżdżają do nas teatry z całej Polski, przywożąc naprawdę bardzo dobre i niekoniecznie religijne przedstawienia. Wymagało to od nas wiele zachodu, by wytłumaczyć ludziom, że nie proponujemy im recytacji żywotów świętych w wykonaniu dziwacznie ubranych dzieci, tylko teatr z prawdziwego zdarzenia. I mimo że w przestrzeni kościoła mamy określone ograniczenia, jest to profesjonalnie przygotowana impreza adresowana zarówno do młodzieży jak i dorosłych widzów. Wciąż jednak wielu ludzi odbiera takie inicjatywy jako propozycje niezbyt wysokich lotów intelektualnych i artystycznych. To przekonanie niestety nie wzięło się znikąd.
MKZ: A skąd, Pani zdaniem, się wzięło?
AH: Czytam właśnie książkę Chantal Delsol. Zwraca ona uwagę na to, że współczesny świat właściwie nie prowadzi już dyskursu filozoficznego, literackiego czy artystycznego, tylko skupia się na wyśmiewaniu wszystkiego i wszystkich. W jej opinii jedynymi rzeczami, z których w przestrzeni publicznej nie wolno się śmiać, jest Holokaust i homoseksualizm. Cała reszta rzeczywistości, łącznie z Panem Bogiem, może być przedmiotem każdej drwiny i każdego szyderstwa. Jeśli coś zostanie poddane drwinie – osoba, idea, pogląd – od razu zostaje wyrzucone poza nawias mainstreamu. Ludzie nie chcą się przyznawać do rzeczy, z których wszyscy powszechnie szydzą, to jest naturalne. Jeśli coś zostało publicznie ośmieszone, to nie wypada i nie warto się tym zajmować.
Zresztą ta postawa wyśmiewania religii nie jest nowa. Przypominam sobie, że już w latach 70. w niektórych kręgach uczestniczenie np. w procesji Bożego Ciała uznawane było za śmieszne. Myślę, że już wtedy – a przecież minęło prawie 50 lat – nowoczesność polegała w dużej mierze na uwalnianiu się od „śmiesznych” tradycji. Były takie środowiska, w których pisanie i czytanie rzeczy katolickich ocierało się o granicę śmieszności. I pokłosie tego przekonania, oczywiście spotęgowane szeregiem późniejszych zjawisk kulturowych i społecznych, dziś zbieramy w postaci oferty wydawniczej. Myślę, że nie chodzi tylko o pieniądze. Dużych wydawców od czasu do czasu stać na swego rodzaju fanaberie wydawnicze, ale akurat literatura prezentująca treści związane ze światopoglądem chrześcijańskim nie leży w kręgu ich zainteresowań.
MKZ: Powiedziała Pani, że dobra literatura musi dawać przestrzeń dla tajemnicy, niedopowiedzenia. Czy zatem twórca literatury chrześcijańskiej to człowiek, który w sobie ma tę przestrzeń do poszukiwań i do wypełniania jej treścią, czy raczej to ktoś, kto ma już ściśle poukładany świat swojej duchowości i chce się nim jakoś podzielić?
AH: Nie wiem, jak to jest u innych twórców chrześcijańskich. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ja należę do tej drugiej grupy. Że już sobie nareszcie pewne sprawy poukładałam. Kiedy doszłam do takiego wniosku, odważyłam się wyciągnąć moje teksty z szuflady i je opublikować. Wcześniej nie miałam takiej odwagi.
Nigdy nie było w moim życiu momentu, w którym podawałabym w wątpliwość istnienie Boga, choć nie zawsze byłam Mu wierna. To moje wewnętrzne przekonanie o istnieniu Boga wynika pewnie z wychowania w rodzinie, która nie wyróżniała się szczególną religijnością, ale za to były w niej obecne rytuały, które porządkowały nam rzeczywistość. Trzeba było poświęcić kłosy, z których weźmie się ziarno na przyszłoroczny zasiew, uczestniczyć procesji poświęcenia pól i wykonać szereg ważnych czynności religijnych, żeby wypełnić obowiązek, właśnie rytuał. Wszyscy wokół żyli takim życiem, robiło się to automatycznie, bez szczególnego uniesienia i egzaltacji, ale w poczuciu, że tak działa świat. To przywiązanie do rytuału sprawiło, że nigdy nie podważałam tego porządku, bo on, krótko mówiąc, się sprawdzał. Oczywiście zdarzało mi się kwestionować zasady wynikające z tego porządku, ale samego porządku – nigdy. Dziś żartuję, że pomógł mi w tym Blaise Pascal i jego zakład, który stanowił dla mnie logiczną odpowiedź na wszelkie próby odrzucania wiary jako pewnej generalnej postawy życiowej. Nigdy nawet nie próbowałam.
Gdy nieco dojrzałam, zaczęłam jednak eksperymentować i próbować w tę moją postawę religijną wpisać wszystko, co tylko udało mi się poznać. Wydawało mi się na przykład, że joga proponuje coś bardzo dobrego, więc musi mieć jakieś punkty styczne z chrześcijaństwem. Usilnie poszukiwałam tych punktów. Doszłam w tym szaleństwie do próby poszukiwania jakichś chrześcijańskich uzasadnień nawet w feng shui, nie przeczuwając nawet, że balansuję na krawędzi przepaści. Nie tyle mnie te rzeczy fascynowały, ile gnębiło mnie pytanie, czy aby na pewno nie da się tego wpisać w prawdy wiary, skoro gdzieś indziej to ludziom daje spełnienie i szczęście. Czytałam bardzo dziwne książki, spotykałam się z różnymi ludźmi, mając wrażenie, że jestem już bliska poukładania sobie tego wszystkiego, ale wciąż tkwiłam w chaosie. Poświęciłam bardzo dużo czasu i energii, by sprawdzić, czy te wszystkie siły obecne w innych wierzeniach można jakoś pogodzić z Panem Bogiem. Wydawało mi się, że skoro powstały i funkcjonują w świecie stworzonym przez Boga, to mogą być w jakiś sposób wobec chrześcijaństwa komplementarne.
I gdy tak siedziałam nad tymi puzzlami, które ciągle do siebie nie pasowały, Pan Bóg się nade mną zlitował i wysłał do pracy w szkole katolickiej, gdzie trafiłam na środowisko ludzi, którzy nazywali rzeczy po imieniu, a ich postawy i świadectwo szybko przekonały mnie, by porzucić bezowocne poszukiwania i ułożyć spójny obraz rzeczywistości. Nie doświadczyłam w tym czasie żadnych emocjonalnych uniesień, ale oni nauczyli mnie, jak szukać prawdy w religijnej formacji. Mogę chyba powiedzieć, że proces porządkowania mojej duchowości opierał się na zdobywaniu wiedzy, a nie na przeżyciach religijnych. W końcu doprowadził do uporządkowania poglądów. Od niedawna należymy z mężem do Domowego Kościoła – to jest szkoła życia.
Rzeczy, które mnie spotkały w ostatnim czasie, które kiedyś pewnie byłyby tragedią nie do przeżycia, dziś przyjmuję ze spokojem. Myślę, że gdyby nie to poczucie przynależności do Pana, nie udałoby mi się pogodzić z faktem, że spłonęła część mojego domu. Kiedyś byłby to dla mnie potworny dramat, dziś to po prostu bardzo trudne doświadczenie życiowe, zresztą jedno z wielu. Ale takie doświadczenie, z którego się wychodzi. Nie wiem, dlaczego do tego doszło. Nie otrzymuję odpowiedzi na wiele takich pytań, ale ufam, że Pan Bóg wie, co robi, Długo dochodziłam do tego przekonania, a jedną z przewodniczek na tej drodze była, nieżyjąca od kilku lat moja przyjaciółka, która jest pierwowzorem głównych bohaterek w opowiadaniach "Most" i "Kołacze".
MKZ: Ten spokój widać w Pani powieści. W świecie literackim mówi się, że każdy człowiek ma w sobie materiał na jedną powieść, a pisarza poznaje się po drugiej książce. Pani ma na koncie już więcej utworów, w tym poetyckich i dramatów, ale jeśli chodzi o powieść, jest Pani debiutantką. Muszę zapytać, czy ma Pani zatem pomysł na tę „drugą” książkę, żeby móc stać się już nie tylko autorką książki, lecz pisarką.
AH: Mam pomysł, ale jeszcze z nim nie wystartowałam. Napisałam, co prawda, krótkie opowiadanie, ale już wiem, że muszę znaleźć szerszą perspektywę dla tej historii. Jeśli uda mi się – w co wierzę – połączyć wątki, wyjdzie z tego opowieść o tożsamości. Myślę, że będzie to książka jeszcze mniej wyraziście katolicka niż "Obecność", choć tego nie jestem pewna, bo jak to zwykle u mnie bywa, na razie znam finał. Początek i szczegóły środka dopiero powstaną. Mam nadzieję, że z tą wersją finału dotrwam do końca. Pytanie o to, czy się wierzy w Boga, czy nie, nie będzie najważniejszym pytaniem tej powieści. Chyba bardziej interesuje mnie pytanie, kim jest człowiek, kim ja jestem. Co tak naprawdę determinuje moje wybory? Czy wychowanie? Czy pochodzenie?
MKZ: Pytanie: „kim jestem” jest bardzo chrześcijańskie, bo przecież zostaliśmy stworzeni „na Boży obraz”. Tylko poznając siebie, docierając do tego obrazu, jesteśmy w stanie poznać Boga… Literatura, jak widać, też na to pytanie nie odpowiada, pozostaje nam więc zapytanie o to samych siebie…
AH: Spróbuję zatem o to zapytać.
Polecamy powieść Anny Halasz "Obecność. Odczytując znaki"